poniedziałek, 29 września 2014

Ślicznotka, czyli uroda szczęścia nie daje

Lubię nadrabiać filmografię aktorów, których najnowszą rolę mam zamiar obejrzeć w kinie. Zwłaszcza, gdy chodzi o dzieła niezależne - zwykle filmy indie oferują wiele pozytywnych zaskoczeń, a dopadanie ich masowo z powodu konkretnej osoby może odkryć perełki, o których istnieniu prawdopodobnie nie mielibyśmy pojęcia.  Obecnie przymierzam się do pójścia na Słowo na M -  komedię romantyczną, zbierającą całkiem pozytywne recenzje, jakoby bardzo uroczą i błyskotliwą i jednocześnie pomimo bycia kanadyjską produkcją, zbliżoną klimatem do moich ulubionych brytyjskich poprawiaczy humoru. Karierę głównej gwiazdy - Daniela Radcliffe'a - śledzę od dawna (i nie mówię tu o Harry'm Potterze - ten utalentowany aktor skutecznie odkleja łatkę słynnego czarodzieja poprzez występy w rewelacyjnych Zapiskach młodego lekarza na podstawie Bułhakowa czy intrygującym Kill your darlings). Natomiast jego ekranowa partnerka, Zoe Kazan - chociaż przemknęła mi gdzieś w tle - nie pozostawiła po sobie dotychczas trwałego śladu w mojej pamięci. Gdy przypadkiem znalazłam The Pretty One - przetłumaczoną na użytek polskiej wersji DVD jako Ślicznotkę z Zoe w podwójnej roli - postanowiłam dać jej szansę się wykazać.


Oto mamy 21-letnie bliźniaczki (Zoe Kazan), właśnie fetujące wejście w dorosłość - Laurel i Audrey - które pomimo fizycznego podobieństwa różni wszystko - charakter, sposób ubierania się, ścieżka życiowa. Druga z sióstr - przebojowa i atrakcyjna - wyjechała z rodzinnego miasteczka prawdopodobnie najszybciej jak to było możliwe, pracuje w agencji nieruchomości, realizując "American dream". Laurel natomiast jak gdyby nie przeszła okresu dojrzewania - o wyglądzie i nawykach dziecka i wiecznie zlękniona, ubiera się w zbyt duże na nią sukienki zmarłej matki, przejęła rolę gospodyni ojca oraz pomocnika w malowaniu kopii arcydzieł. Audrey, zorientowana i oburzona tą sytuacją, zamierza jej pomóc w otwarciu na świat - w tym celu bliźniaczka ma zamieszkać wraz z nią i w końcu wyfrunąć z gniazda. Uradowane siostry spędzają tuż przed wyjazdem czas na zakupach i u fryzjera - zgrzytem w ich relacjach jest odwzorowanie wyglądu atrakcyjniejszej z nich przez dotychczasową szarą myszkę. Niestety, w drodze powrotnej dziewczyny ulegają czołowej kolizji, w której ginie Audrey - jednak to Laurel domniemanie staje się śmiertelną ofiarą. Przez początkową amnezję powypadkową ocalała z sióstr faktycznie sądzi, że jest Audrey - by później już świadomie przejąć tożsamość swojej najbliższej i jedynej przyjaciółki i rozpocząć nowe, ekscytujące życie...



Punkt wyjściowy filmu jest niezwykle obiecujący. Opowieści o dojrzewaniu bohaterów, odkrywaniu siebie i rytuałach przejścia - to widzowie uwielbiają oglądać na ekranie; pokonywanie z naszymi niedoświadczonymi i naiwnymi postaciami przeszkód, które sami kiedyś przeżywali - najlepszą rozrywką. Zoe Kazan przy urodzie typowej Amerykanki łatwo przeobrazić zarówno w kaczątko, jak i łabędzia, dzięki czemu wypada wiarygodnie w obu rolach - nieco dziwnej i dla mnie aż przerażająco dziecinnej, za to dobrodusznej i powoli ciekawej świata Laurel - oraz klasycznego "kolorowego ptaka", Audrey. Żałuję, że druga z postaci pokazana została tylko w domowej płaszczyźnie - chętnie poobserwowałabym ją w jej naturalnym, codziennym otoczeniu wśród przyjaciół i pracowników. Audrey przedstawiona jest jako troskliwa, nieco zmartwiona siostra; nie jest typową arogancką, "lepszą", sukowatą przeciwniczką dla "naszej" protagonistki - wręcz przeciwnie: stworzona została, by ją polubić. Możemy zrozumieć, dlaczego Laurel chce jej dorównać, być nią - wydaje się w końcu, że osiągnęła wszystko, do czego dziewczyna w jej wieku może dążyć. W równoległym wszechświecie zapewne byłaby główną bohaterką sitcomu albo produkcji kina artystycznego. Dostajemy informacje, że dla środowiska potrafi być jędzowatą zołzą, zarówno jak błyskotliwą protegowaną czy oddaną przyjaciółką - takich postaci srebrny ekran nieustannie potrzebuje. Audrey mogłaby być sąsiadką Jess z serialu New Girl - współlokatorowie obu dziewczyn są bowiem odgrywani w bardzo podobny sposób przez tego samego aktora - Jake'a Johnsona - oraz napisani w oparciu o podobny schemat. Wypisz-wymaluj - klasyczni herosi kina niezależnego.

Tymczasem zrzucenie ciężaru na Laurel jako naszego przewodnika w tej historii było posunięciem nieco ryzykownym. Z początku wręcz odpychająca i apatyczna, której nawet nie wiemy w jaki sposób kibicować, zresztą sama bohaterka wygląda, jak gdyby się zatrzymała w pewnym etapie życia i nie miała inwencji pójścia dalej - w miarę postępowania akcji rozwija swój komediowy talent. Fantastyczny jest zwłaszcza początek odgrywania przez nią farsy - scena własnego pogrzebu to mistrzostwo (w końcu kto z nas nie fantazjował o rozkosznej pokusie uczestniczenia w takowym). Jednocześnie mamy do czynienia z dojmującym smutkiem gdy dziewczyna stwierdza, że tak naprawdę nikt po niej nie przeżywa żałoby, co równoważy z myślą, że tak naprawdę wszyscy się cieszą z przeżycia Audrey jako "lepszej" siostry - ojciec, kochanek, przyjaciele rodziny, Ten wstrząs tym bardziej popycha ją do oszustwa - de facto nie można się dziwić chęci wyrwania się i poprawienia swojej przezroczystej dotychczasowo egzystencji. Rzeczywiście, pomimo przeszkód, niezręczności i ciągłego strachu przed zdemaskowaniem (chłopak, przyjaciele, współpracownicy - widzą oczywistą zmianę w zachowaniu) Laurel dojrzewa i staje się niezależną, oryginalną kobietą; przeżywa miłostki i sukcesy zawodowe. Szkoda tylko, że scenarzyści nie zdecydowali, że bohaterka dojrzała na tyle, by ponieść konsekwencje swoich czynów, jednocześnie nie starając się o psychologiczny realizm w miarę rozwoju postaci.



SPOILER

Zawiodło mnie zakończenie, gdy Laurel przyznaje się do swojej prawdziwej tożsamości - jedynie reakcja ojca wydawała się w miarę prawdopodobna. Zachowanie przyjaciółki - która teraz decyduje się z "prawdziwą" Laurel nawiązać bliską relację - jest zbyt beztroskie; odwrócono sytuację, gdzie to śmierć Audrey przestaje mieć znaczenie. A przecież wyznanie takiej rewelacji bez dwóch zdań mogłoby stworzyć punkt wyjścia dla kolejnej historii. W rzeczywistości zakrawałoby to na katastrofę i tragedię szekspirowską, tu zaś wszyscy szybko sobie wybaczają i padają w ramiona. Jak bardzo nieludzkie!

KONIEC SPOILERA


Jako debiutowi zarówno reżyserskiemu, jak i scenariuszowemu Jenée LaMarqueŚlicznotce prędzej mogę wybaczyć pewne niedociągnięcia. Niewątpliwie zręczny szlif twórcy z doświadczeniem usunąłby sporo wad, jednak na wieczór film będzie idealną przyjemnostką. Ujęcia oraz stroje są urocze i kolorowe, sytuacje odpowiednio komiczne, dodane szczyptą romantyzmu. Jako rozrywkę - polecam jak najbardziej.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz