poniedziałek, 29 września 2014

Ślicznotka, czyli uroda szczęścia nie daje

Lubię nadrabiać filmografię aktorów, których najnowszą rolę mam zamiar obejrzeć w kinie. Zwłaszcza, gdy chodzi o dzieła niezależne - zwykle filmy indie oferują wiele pozytywnych zaskoczeń, a dopadanie ich masowo z powodu konkretnej osoby może odkryć perełki, o których istnieniu prawdopodobnie nie mielibyśmy pojęcia.  Obecnie przymierzam się do pójścia na Słowo na M -  komedię romantyczną, zbierającą całkiem pozytywne recenzje, jakoby bardzo uroczą i błyskotliwą i jednocześnie pomimo bycia kanadyjską produkcją, zbliżoną klimatem do moich ulubionych brytyjskich poprawiaczy humoru. Karierę głównej gwiazdy - Daniela Radcliffe'a - śledzę od dawna (i nie mówię tu o Harry'm Potterze - ten utalentowany aktor skutecznie odkleja łatkę słynnego czarodzieja poprzez występy w rewelacyjnych Zapiskach młodego lekarza na podstawie Bułhakowa czy intrygującym Kill your darlings). Natomiast jego ekranowa partnerka, Zoe Kazan - chociaż przemknęła mi gdzieś w tle - nie pozostawiła po sobie dotychczas trwałego śladu w mojej pamięci. Gdy przypadkiem znalazłam The Pretty One - przetłumaczoną na użytek polskiej wersji DVD jako Ślicznotkę z Zoe w podwójnej roli - postanowiłam dać jej szansę się wykazać.


Oto mamy 21-letnie bliźniaczki (Zoe Kazan), właśnie fetujące wejście w dorosłość - Laurel i Audrey - które pomimo fizycznego podobieństwa różni wszystko - charakter, sposób ubierania się, ścieżka życiowa. Druga z sióstr - przebojowa i atrakcyjna - wyjechała z rodzinnego miasteczka prawdopodobnie najszybciej jak to było możliwe, pracuje w agencji nieruchomości, realizując "American dream". Laurel natomiast jak gdyby nie przeszła okresu dojrzewania - o wyglądzie i nawykach dziecka i wiecznie zlękniona, ubiera się w zbyt duże na nią sukienki zmarłej matki, przejęła rolę gospodyni ojca oraz pomocnika w malowaniu kopii arcydzieł. Audrey, zorientowana i oburzona tą sytuacją, zamierza jej pomóc w otwarciu na świat - w tym celu bliźniaczka ma zamieszkać wraz z nią i w końcu wyfrunąć z gniazda. Uradowane siostry spędzają tuż przed wyjazdem czas na zakupach i u fryzjera - zgrzytem w ich relacjach jest odwzorowanie wyglądu atrakcyjniejszej z nich przez dotychczasową szarą myszkę. Niestety, w drodze powrotnej dziewczyny ulegają czołowej kolizji, w której ginie Audrey - jednak to Laurel domniemanie staje się śmiertelną ofiarą. Przez początkową amnezję powypadkową ocalała z sióstr faktycznie sądzi, że jest Audrey - by później już świadomie przejąć tożsamość swojej najbliższej i jedynej przyjaciółki i rozpocząć nowe, ekscytujące życie...



Punkt wyjściowy filmu jest niezwykle obiecujący. Opowieści o dojrzewaniu bohaterów, odkrywaniu siebie i rytuałach przejścia - to widzowie uwielbiają oglądać na ekranie; pokonywanie z naszymi niedoświadczonymi i naiwnymi postaciami przeszkód, które sami kiedyś przeżywali - najlepszą rozrywką. Zoe Kazan przy urodzie typowej Amerykanki łatwo przeobrazić zarówno w kaczątko, jak i łabędzia, dzięki czemu wypada wiarygodnie w obu rolach - nieco dziwnej i dla mnie aż przerażająco dziecinnej, za to dobrodusznej i powoli ciekawej świata Laurel - oraz klasycznego "kolorowego ptaka", Audrey. Żałuję, że druga z postaci pokazana została tylko w domowej płaszczyźnie - chętnie poobserwowałabym ją w jej naturalnym, codziennym otoczeniu wśród przyjaciół i pracowników. Audrey przedstawiona jest jako troskliwa, nieco zmartwiona siostra; nie jest typową arogancką, "lepszą", sukowatą przeciwniczką dla "naszej" protagonistki - wręcz przeciwnie: stworzona została, by ją polubić. Możemy zrozumieć, dlaczego Laurel chce jej dorównać, być nią - wydaje się w końcu, że osiągnęła wszystko, do czego dziewczyna w jej wieku może dążyć. W równoległym wszechświecie zapewne byłaby główną bohaterką sitcomu albo produkcji kina artystycznego. Dostajemy informacje, że dla środowiska potrafi być jędzowatą zołzą, zarówno jak błyskotliwą protegowaną czy oddaną przyjaciółką - takich postaci srebrny ekran nieustannie potrzebuje. Audrey mogłaby być sąsiadką Jess z serialu New Girl - współlokatorowie obu dziewczyn są bowiem odgrywani w bardzo podobny sposób przez tego samego aktora - Jake'a Johnsona - oraz napisani w oparciu o podobny schemat. Wypisz-wymaluj - klasyczni herosi kina niezależnego.

Tymczasem zrzucenie ciężaru na Laurel jako naszego przewodnika w tej historii było posunięciem nieco ryzykownym. Z początku wręcz odpychająca i apatyczna, której nawet nie wiemy w jaki sposób kibicować, zresztą sama bohaterka wygląda, jak gdyby się zatrzymała w pewnym etapie życia i nie miała inwencji pójścia dalej - w miarę postępowania akcji rozwija swój komediowy talent. Fantastyczny jest zwłaszcza początek odgrywania przez nią farsy - scena własnego pogrzebu to mistrzostwo (w końcu kto z nas nie fantazjował o rozkosznej pokusie uczestniczenia w takowym). Jednocześnie mamy do czynienia z dojmującym smutkiem gdy dziewczyna stwierdza, że tak naprawdę nikt po niej nie przeżywa żałoby, co równoważy z myślą, że tak naprawdę wszyscy się cieszą z przeżycia Audrey jako "lepszej" siostry - ojciec, kochanek, przyjaciele rodziny, Ten wstrząs tym bardziej popycha ją do oszustwa - de facto nie można się dziwić chęci wyrwania się i poprawienia swojej przezroczystej dotychczasowo egzystencji. Rzeczywiście, pomimo przeszkód, niezręczności i ciągłego strachu przed zdemaskowaniem (chłopak, przyjaciele, współpracownicy - widzą oczywistą zmianę w zachowaniu) Laurel dojrzewa i staje się niezależną, oryginalną kobietą; przeżywa miłostki i sukcesy zawodowe. Szkoda tylko, że scenarzyści nie zdecydowali, że bohaterka dojrzała na tyle, by ponieść konsekwencje swoich czynów, jednocześnie nie starając się o psychologiczny realizm w miarę rozwoju postaci.



SPOILER

Zawiodło mnie zakończenie, gdy Laurel przyznaje się do swojej prawdziwej tożsamości - jedynie reakcja ojca wydawała się w miarę prawdopodobna. Zachowanie przyjaciółki - która teraz decyduje się z "prawdziwą" Laurel nawiązać bliską relację - jest zbyt beztroskie; odwrócono sytuację, gdzie to śmierć Audrey przestaje mieć znaczenie. A przecież wyznanie takiej rewelacji bez dwóch zdań mogłoby stworzyć punkt wyjścia dla kolejnej historii. W rzeczywistości zakrawałoby to na katastrofę i tragedię szekspirowską, tu zaś wszyscy szybko sobie wybaczają i padają w ramiona. Jak bardzo nieludzkie!

KONIEC SPOILERA


Jako debiutowi zarówno reżyserskiemu, jak i scenariuszowemu Jenée LaMarqueŚlicznotce prędzej mogę wybaczyć pewne niedociągnięcia. Niewątpliwie zręczny szlif twórcy z doświadczeniem usunąłby sporo wad, jednak na wieczór film będzie idealną przyjemnostką. Ujęcia oraz stroje są urocze i kolorowe, sytuacje odpowiednio komiczne, dodane szczyptą romantyzmu. Jako rozrywkę - polecam jak najbardziej.

piątek, 19 września 2014

Belle, czyli arystokratka na przekór społeczeństwu i przeznaczeniu

Nabieram niepokojących podejrzeń, że dramaty kostiumowe przestano kręcić. Gdzież się podziały   w filmach wydarzenia umiejscowione ponad 100 lat wstecz, szeleszczące jedwabiem, ociekające przepychem i krwią ofiar oraz emocjami na całego? Przez kilka ładnych lat produkowano film za filmem, pamiętam dobrze moją ekscytację nadchodzącą Księżną - tworzoną u szczytu popularności gatunku - która miała być murowanym hitem.

Bohaterka, której kibicujemy? Okrutny mąż? Zakochany młodzieniec?  

Słynny cytat Księżnej Diany W tym małżeństwie są trzy osoby, a to już tłok na plakacie? (który nawiasem mówiąc wisiał na moich drzwiach przez parę dobrych lat) i oparta na powiązananiach rodzinnych kampania? 

Wreszcie - jedni z najpopularniejszych aktorów, odnoszący od lat sukcesy w kinie kostiumowym? 


A jednak schemat zawiódł. Wyniki box office'u skutecznie odstraszyły kolejnych producentów do inwestowania. Film mający stanowić apogeum, dokonał dzieła zniszczenia. Moda się skończyła, wraz z nimi fundusze, chociaż nie popyt. Efekt? W ostatnim roku jedynymi nowymi produkcjami, które miałam szansę obejrzeć, były Anna Karenina oraz Kochanek królowej. Od miesięcy wypatrywałam w repertuarze kin czy chociaż w wydaniach DVD powiewu świeżości, a gdy Duma i uprzedzenie z powodu zużycia zaczęła się zacinać w odtwarzaczu wiedziałam, że gorzej być nie może.

I wtedy znalazłam Belle.

To opowieść o inteligentnej, czarującej i rozważnej dziewczynie (Gugu Mbatha-Raw), która żyjąc   w XVIII wieku wbrew konwenansom i wszelkim panującym regułom, wychowywana jest jak wszystkie młode damy z szanownych rodzin. Problem #1? Nie pochodzi z prawego łoża. Already not good. Problem #2? Chociaż jej ojciec, kapitan John Lindsay (Matthew Goode) wywodzi się z wyżyn społecznych i posiada wielkie koneksje, matka była niewolnicą. Czarną niewolnicą. Uznana oficjalnie jako rodzona córka Lindsaya Dido (bo tak zwana będzie Belle przez najbliższych), zostaje sprowadzona przez kochającego ją, jednak nieobecnego przez Królewską Flotę ojca. Oddana na wychowanie do domu jego ściśle przestrzegających etykiety krewnych, sędziego Sądu Najwyższego, Lorda Mansfielda wraz z żoną (wyśmienici Tom Wilkinson i Emily Watson). Nad domem czuwa także niezamężna ciotka, Lady Murray (Penelope Wilton). Dido spędza u nich szczęśliwe lata, wyrastając niemal jako siostra u boku kuzynki Elizabeth (Sarah Gadon) na błyskotliwą, pogodną pannę; pełną życia i optymizmu. Nieświadomą jednak, że w oczach wielu jej pozycja oraz niezależność jest wybrykiem natury, zaś rasizm na stałe zakorzeniony jest w mentalności społeczeństwa. Dla dziewcząt w wieku kuzynek nadchodzi moment debiutów, szukania kandydatów na mężów  i wkraczania w dorosłe życie. Dido nie przypuszcza, że towarzyski sukces, który brawurowo pragnie odnieść, nie jest jej przez społeczeństwo pisany, zaś wrogość może kryć się nawet we własnej rodzinie. Spokój domu burzy pojawienie się Ashfordów (Miranda Richardson, Tom Felton oraz James Norton) - szanowanego rodu, matki z ambicjami, by jej synowie ożenili się jak najkorzystniej dla całej familii. Zamęt w życie Dido i reszty domowników wprowadza również kontrowersyjny proces sądowy. Statek handlarzy niewolnikami pozbył się  ludzkiego inwentarza, rzekomo z krytycznego niedoboru wody pitnej i zagrożenia życia załogi. Właściciele domagają się odszkodowania od ubezpieczyciela. Wyrok w tej precedensowej sprawie ma wydać Lord Mansfield, a która to  niebezpiecznie zaczyna dotyczyć domowników osobiście, w czym Belle upewnia               i edukuje ambitny i pełen ideałów pomocnik opiekuna, John Davinier (Sam Reid). Dni, które dla Dido miały być triumfem, staną się czasem próby, zaś młoda kobieta będzie musiała odnaleźć swoje miejsce w społeczeństwie, rozdarta między obowiązkami rodzinnymi, a poszukiwaniem własnego szczęścia.



     Sceną, która znakomicie ukazuje złożoność sytuacji Dido, jest moment, gdy proszona zostaje o zagranie gościom. Tak dobrze znany motyw fantastycznie tu                                                            odświeżono - dzięki czemu zostaje jedną z chwil, która najbardziej zapada w pamięć po seansie 

     
Bardzo podoba mi się obraz rodziny przedstawiony w Belle. Jest on wiarygodny; pomimo początkowych uprzedzeń i obiekcji państwo Mansfield pokochują małą dziewczynkę jak własną córkę, nie są zaślepieni jak reszta socjety, jednak tak jak prawdopodobnie postąpiłoby 90% osób      w ich sytuacji, próbują odnaleźć balans między własnymi odczuciami a wymogami etykiety.   Pragną oni Dido wprowadzić w towarzystwo z wyższych sfer, jednocześnie nie narażając całej rodziny na krytykę i ostracyzm, podopiecznej zaś na drwiny i upokorzenia. Ich posunięcia ranią Belle, jednak czynią to w dobrych intencjach - jak wiele rodziców. Ciotka Murray zaś jest cichym sojusznikiem; trochę zrzędliwa, lecz nie sposób jej nie lubić. Jako stara panna, obarczona obowiązkami, dodatkowo przypomina Dido, ile niezależności może stracić w zależności od decyzji, jakie podejmie.

Elizabeth, w przeciwieństwie do innych przypadków, które widzieliśmy na ekranie, nie jest zazdrosna o przybraną kuzynkę; chociaż między dziewczętami zdarzają się spięcia i kłótnie, potrafią się ranić, tak dobrze znając swoje słabe punkty, gotowe są jednak wesprzeć się w każdej sytuacji i nie da się wątpić w siłę ich siostrzanej relacji. Wzajemne krycie, zwierzenia czy beztroska zabawa - wypadają niezwykle naturalnie. Damska przyjaźń dawno nie była pokazana na ekranie tak trafnie. Jest to zasługa aktorek - Sarah Gadon ma wszelkie cechy potrzebne do stworzenia postaci uroczej, romantycznej panny, która nie zawsze dba o poszanowanie zasad, zaś Gugu Mbatha-Raw, chociaż niektórzy zarzucają jej nadmierną powściągliwość, według mnie dobrze oceniła sposób odegrania swojej bohaterki. Dido nie szafuje emocjami i nie wychodzi poza swoją rolę, którą przecież musi grać dla społeczeństwa (chociaż jak sama mówi, pragnęłaby inaczej). 



Dido i Beth łączy przyjaźń, jaką wiele dziewczyn pragnęłoby mieć ze swoimi krewnymi
                          

Muszę wyznać, że uwielbiam Matthew Goode'a. Ten marnujący się aktor (za rzadko obsadzany  w większych rolach, a przecież za każdym prawie razem kradnie uwagę widza gwiazdom filmu!), również w Belle, niestety, wbrew wrażeniu, jakie dają strony internetowe i materiały promocyjne, występuje ledwie w kilku scenach. Za to jaki popis daje! Niesamowite, jak w niewiele minut można zaskarbić sobie sympatię dla postaci i wzbudzić tyle emocji. Gdybym była agentem Matthew, właśnie ten film bym pokazywała potencjalnym producentom jako przejaw jego talentu w pigułce. W przeciągu kilku minut zdążyłam być dumna, wzruszona, obawiać się i podziwiać jego bohatera. Nie jestem oczywiście obiektywna w tym zakresie, ale byłam naprawdę pod wrażeniem. Swoją drogą, nie mogę się doczekać The Imitation Game - oby ta rola w końcu stanowiła przełom w karierze aktora!


Branża musi w końcu pójść po rozum do głowy i obsadzić Matthew w głównej roli. Nieważne, czy jako pozytywnego bohatera czy też psychopaty - aktor spisuje się doskonale we wszystkich wcieleniach


Co do reszty obsady, mam mieszane uczucia. O ile stara gwardia - Tom Wilkinson, Emily Watson i Penelope Wilton - są jak zawsze świetni, to do rodziny Ashfordów mam pewne zastrzeżenia. 

*LEKKIE SPOILERY*

Miranda Richardson jako wyrachowana matka nie pokazuje nic nowego; tę skądinąd zdolną aktorkę zdecydowanie stać na więcej. Już jako Rita Skeeter w Harrym Potterze pokazała złożoność postaci, wychodząc poza możliwości dane przez tekst i brawurowo dorównując książkowemu opisowi. W Belle sprawuje się ledwie poprawnie, jej gierki nie są zaskakujące, zaś postać jednowymiarowa. Podobny problem mam z Tomem Feltonem - ponownie odgrywa postać z głęboko zakorzeniami uprzedzeniami, niekryjącego swoich poglądów rasistę (tylko czekałam, aż zacznie rzucać "szlamami" ), z tym, że Draco Malfoy był milion razy bardziej intrygującą postacią. Jego James Ashford, konkurent do ręki Elizabeth, to postać papierowa, aczkolwiek jest to także winą scenariusza. Niepokoi mnie fakt, że Tom Felton głównie przyjmuje (a może tylko takie mu są oferowane?) role negatywnych bohaterów, żadna jednak nie dorównuje jego postaci z Harry'ego Pottera. O wiele bardziej byłabym zaskoczona, a i film by zyskał, gdyby to on pretendował do roli męża Dido, jako postać dwuznaczna. Z kolei James Norton jako filmowy brat Jamesa, Oliver, mógł wykrzesać więcej z tej roli; bardzo chciałabym się dowiedzieć więcej o tej postaci, której potencjał trochę zmarnowano. Niemniej jest on ciekawy i z ciekawością śledzi się jego poczynania i próbuje dociec jego intencji i opini.


Potencjał tej rodziny na ekranie można było znacznie lepiej wykorzystać, niemniej ich obecność nie jest dla widza bolesna


*KONIEC SPOILERÓW*

Na szczęście Sam Reid jako John Davinier nie zawiódł. Od wiarygodności tej postaci zależał częściowo sukces filmu i na szczęście młody aktor tę próbę przeszedł. Młody adwokat od razu zjednuje sobie widza jako żarliwy, nieco bezczelny idealista, który pragnie zburzyć stary porządek mimo oporu "starej gwardii". Szczery do bólu i doskonale zestawiony z lordem Mansfieldem - to się ogląda! Takie postaci później niestety krzywią obraz prawników w umyśle widza, który zainspirowany rozpoczyna studia prawnicze i zderza się z rzeczywistością (niestety). Niemniej jednak, rola ta jest jednym z najjaśniejszych punktów Belle.

Elementy, które także przypadły mi do gustu, to doskonałe kostiumy (Oczywista oczywistość? Wbrew pozorom sztuką jest stworzyć stroje, które zapadną w pamięci widza! Bez tego film kostiumowy potrafi mnie zrazić), scenografia, a co najważniejsze, muzyka. Film otwiera bardzo dobry motyw, co mnie mocno zaskoczyło - oryginalne melodie od jakiegoś czasu nie wzbudzały we mnie większych emocji - i już czułam, że film ten będzie moim odkryciem miesiąca. Od dawna już nie miałam już ochoty wyszukania konkretnego utworu (nie mówię tu o piosenkach z soundtracku, te o wiele częściej powodują u mnie popłoch i natychmiastową potrzebę ponownego odsłuchania). Moje zdziwienie ustąpiło, gdy sprawdziłam, kto jest twórcą - i po wejściu na Filmweb wszystko było jasne. Kompozycje Rachel Portman doceniam od dawna - autorka ścieżek dźwiękowych do Czekolady, Emmy czy Cider House Rules doskonale potrafi oddać emocje, a jej muzyka zwyczajnie pasuje do całości produkcji. Dodam jeszcze, że niesamowicie cieszy mnie fakt, iż zarówno kompozytorem, reżyserem, jak i scenarzystą produkcji są kobiety - rzadko spotykana sytuacja, która przeczy mitowi, że mężczyźni są lepszymi filmowcami. Mam nadzieję, że panie dostaną kolejną szansę na stworzenie interesującego dzieła, przecierając szlaki swoim następczyniom.

Niektórzy mogliby wytknąć, że film jest zbyt optymistyczny, nierealny i cukierkowy;  że historia      w nim przedstawiona nie mogłaby się wydarzyć. I tu widzowi sprawiona jest niespodzianka - otóż główna bohaterka oraz jej rodzina to postaci autentyczne. Wiele elementów filmu to, oczywiście podkoloryzowane, fakty - jednak Dido Elizabeth Belle istniała. Uwielbiam inspirujące ludzkie dzieje - w końcu życie pisze najlepsze scenariusze - i mam nadzieję, że więcej takich historii będzie przenoszonych na ekran.

Czy film polecam? Zdecydowanie. Nie tylko fanom produkcji historycznych, ale i dramatów sądowych czy biografii; to również pozycja obowiązkowa dla zainteresowanych kwestiami rasowymi w filmografii. Nie zachęcam jednak do oglądania oficjalnego zwiastuna - zdradza on 80% fabuły.




Pierwowzory filmowych bohaterek - kuzynki Dido Elizabeth Belle i Elizabeth Murray, 1779 r.




środa, 17 września 2014

Nowy semestr, nowe wyzwania + jedno z moich not guilty pleasure

Początek jesieni jest zwykle dla mnie czasem refleksji.  Dryfuję w myślach o przyszłych sukcesach i drodze do nich; jako osoba zorganizowana, na najbliższe miesiące próbuję układać chociaż zarys planów i celów, które pragnęłabym osiągnąć. Często moje oczekiwania spełzają na niczym, ale te momenty i tak dają mi możliwość "naładowania baterii", uzyskania energii potrzebnej do podbijania świata, co próbuję realizować. Gdy przychodzi noc, wraz z nią powraca spokój i cisza; moje królestwo. Jednak czasem potrzeba odciągnąć mózg od przyziemnych spraw. Sposoby na to posiadam różne - część z nich to oglądanie niewymagających seriali, chociażby tych produkowanych przez MTV - ot, moje "guilty pleasure", z brakiem realizmu i logiki w fabułach czy przeciętnym aktorstwem. Jednak cóż poradzić w sytuacji, gdy pragnę rozrywki inteligentnej, lecz nie męczącej? Wówczas na scenę wkracza BBC.

Nie ukrywam, jestem fanatyczką produkcji tej brytyjskiej stacji. W nieskończoność mogłabym ciągnąć listę tytułów przeze mnie obejrzanych, a na liście oczekującej - pewnie drugie tyle. Jeden z seriali jest spośród nich wyjątkowy - właśnie dlatego, iż niby zupełnie zwyczajny, bez fajerwerków, zwrotów akcji i wielkich dramatów, a jednak fantastyczny, który wypełnia poczuciem ciepła i przynależności (co mi się rzadko przytrafia), a co najważniejsze, pragnie się do niego ciągle powracać. A mowa o stworzonym w 2007 r. Życiu w Cranford.

Życie w Cranford oparte jest na kilku dziełach XIX-wiecznej pisarki Elizabeth Gaskell, najbardziej na Wyspach znanej z autorstwa biografii swej przyjaciółki, Charlotte Brontë. Gaskell wydała również, przy wsparciu Charlesa Dickensa, takie dzieła jak Północ i Południe, Żony i córki czy Mary Barton - święcące ponownie należne im sukcesy w ostatnim dziesięcioleciu po udanych ekranizacjach. 

 Elizabeth Gaskell w młodości

Cranford kontynuuje tę tradycję, snując niespieszną opowieść o mieszkańcach tytułowego miasteczka. Jest ono ostoją pradawnego porządku; najmniejsze zakłócenie tego ładu wywołuje wśród mieszkańców ogromne wzburzenie, temat plotek i siłę napędową serialu.

Przekrój postaci w serialu jest ogromny. Centralne miejsce jednak zajmują losy panien Jenkins: dobrodusznej oraz uroczej Matty (Judi Dench) i jej siostry Deborah (Eileen Atkins) - surowej, będącej kręgosłupem moralnym dla Cranford, skrywającej jednak pokłady ciepła. Wraz z nimi poznajemy innych domowników - Mary Smith (Lisa Dillon), młodej, inteligentnej i błyskotliwej kobiety, a także lojalną służącą, Marthę (Claudie Blakley). Do galerii postaci należą także: młody lekarz, Dr Harrison (w tej roli Simon Woods - znany w roli przeuroczego Bingleya z Dumy i uprzedzenia czy też z Rzymu), który rewolucjonizuje metody leczenia i wprowadza pogrążone dotychczas w stagnacji miasteczko w ożywienie; Harry Gregoson (utalentowany niemalże debiutant, Alex Etel) - syn kłusownika, którego nędza i przeznaczony los może się niespodziewanie odmienić za pomocą szlachetnego zarządcy majątku Hanbury Park, pana Cartera; cztery damy-plotkarki (nie cierpię tego określenia, ale cóż poradzić) -  o różnych temperamentach, wyglądzie i reakcjach, ale będące żeńskim odpowiednikiem Trzech Muszkieterów i D'Artagnana jeśli chodzi o lojalność i wspólne działanie - panna Pole (Imelda Staunton, której komediowy talent przyćmiewa wszystkich aktorów grających w scenach z nią), pani Forester (poczciwa Julia McKenzie) i siostry Tomkinson, zaginające parol na młodego doktora; wreszcie rodzina pastora Huttona, w tym jego piękna córka Sophy (Kimberley Nixon, która przykuwa moją uwagę w każdym filmie, w którym gra). Rolę odgrywają także mieszkańcy pałacu Hanbury z niekwestionowaną królową okolicy, Lady Ludlow (Francesca Annis - zachwycająca w każdej kostiumowej produkcji, niezależnie od granego typu postaci. Klasa sama w sobie!) czy niezależną modystką, pannę Galindo (Emma Fielding); pojawiają się także nowi w Cranford przybysze, rodzina kapitana Browna (Jim Carter, zyskał popularność w Downton Abbey), którego przybycie zwiastuje wkroczenie Cranford w erę przemysłu.



Gdy tylko na ekranie widzę tę grafikę, napis oraz słyszę charakterystyczną muzyczkę, wiem, że wszystko będzie dobrze


Brzmi zawile i odstręczająco? Wydaje się Wam, że wątków i osób nikt nie jest w stanie zliczyć podobnie jak w Grze o Tron czy Wojnie o pokój? Spokojnie, mimo, iż pojawia się tu także wiele innych postaci, widz nie jest postawiony przed skomplikowaną fabułą wymagającą intelektualnej męczarni. Oglądanie serialu to czysta przyjemność, prostota i przyziemność stanowi jego wielką zaletę.  Każdy z widzów niewątpliwie znajdzie swoją ulubioną, ba, kilka - którym będzie kibicować, identyfikować się z nimi, zaś serial każdemu z bohaterów stara się poświęcić chociaż trochę czasu ekranowego i wątków.

Co nietypowe dla większości kostiumowych produkcji, akcja nie koncentruje się wyłącznie na romantycznych wątkach miłosnych (spragnionych młodzieńczych uniesień zapewniam jednak, że będą i w tej kwestii usatysfakcjonowani). W Życiu w Cranford znajduje się miejsce dla przyziemnych spraw - w miasteczku, gdzie rytm wyznaczają śluby, pogrzeby oraz zmiana wystawy w jedynym sklepie w okolicy - przyjazd hrabiny czy ucieczka krowy narastają do spraw wagi państwowej. Brzmi nudnie? Cóż, panie z Cranford swoimi zachowaniami i charakterem wzruszają i rozbawiają, a przy tym są niezwykle sympatyczne i prawdziwe -  tworząc świat, w którym pragnie się zanurzyć i nie wracać. Realizm jest mocną stroną serialu - zostały zachowane obyczaje epoki, mentalność, jak również elementy wizualne (cudowne jak zawsze kostiumy i scenografia). Niepozorne choroby mogą zabić w niespodziewanym momencie; nie wydarzy się tu żaden niesamowity zwrot akcji, postaci nie będą ratować świata. Zwyczajność, zwyczajność i jeszcze raz zwyczajność. Nic, co by wykraczało poza codzienność przeciętnego zjadacza chleba.





Ta pozorna wada jest jednak przekuta w zaletę. Samo życie? Ale jak opowiedziane! Scenariusz naszpikowano ironicznymi, komediowymi elementami, głównie dzięki pannie Pole i jej pasji życiowej, którą jest przekazywanie najświeższych, najbardziej szokujących plotek.  Możemy się podśmiewać pod nosem z ekscytacji czy zszokowania starszych dam coraz to nowszymi wieściami, jednak czy nie jest to szalenie znajome? Każdy z nas ma podobne ciotki czy babcie, które to przyprawiają nas o przewracanie oczami, jednak wiemy, że zależy im jedynie na naszym szczęściu, a mimo pozornej infantylności potrafią sprostać życiowym trudnościom. Tak jest również w serialu; niezwykle podoba mi się prezentowana w nim solidarność, przyjaźń i pomoc w potrzebie, ofiarność mimo niewielkich środków oraz poszanowanie uczuć drugiej strony w czasie wyświadczania przysługi. Mimo śmierci i wielu kryzysów, które w Cranford przecież także występują, ma się poczucie, że nic złego tak naprawdę nie może się tu stać - jak w domu. Wartości te nigdy się nie zestarzeją i będą pożądane przez wielu z nas - i chyba nie ma lepszego serialowego przykładu, który mógłby ową tęsknotę i mały raj obrazować.




Secretly judging you, ale w kłopotach przyjdziemy z pomocą godną Dona Corleone i nie będziemy pragnąć nic w zamian.  W końcu jesteśmy sąsiadami!


Sielanka sielanką, ale Cranford doskonale ukazuje, jak działa postęp; chociaż czasem potrzeba krwawej rewolucji, tak naprawdę w nawet najbardziej zacofanym i opierającym się miejscu musi on kiedyś nadejść i to całkiem w naturalny sposób. Zmiany metod stosowanych w medycynie (spory doświadczonego lekarza-mentora i młodego, pewnego siebie i żarliwego doktora Harrisona to jeden z moich ulubionych wątków), powolny postęp obyczajowy czy wreszcie namacalny dowód rewolucji przemysłowej, jaką jest budowa kolei. Te elementy wydają się nie do pomyślenia w konserwatywnych umysłach mieszkańców, jednak wrastają one w obraz z biegiem czasu, zaś zwiastunem i zarzewiem niekoniecznie muszą być działania młodych. Chyba tylko brytyjskie seriale włączają ludzi w średnim wieku i starszych jako stałych, pełnoprawnych, a właściwie głównych bohaterów, nie zaś jedynie jako obserwatorów. Bardzo mi się ów zabieg podoba - społeczeństwo się nieustannie starzeje, a my mamy skłonność zapominać, iż ludzie powyżej 40-stki również mają swoje marzenia, życie prywatne i zdolność do działania. Tu nastolatki mogą bawić się z dojrzałymi, bez przymusu, poczucia obowiązku czy znudzenia, z kolei są traktowane poważnie, bez machnięcia ręką na ich problemy, "bo to tylko dzieci". Wartość człowieka nie zależy od jego wieku, to charakter spaja poszczególne jednostki - kolejny nienachalny morał, których przyznajmy, czasem nam brakuje.




Dodajmy do wszystkich powyższych elementów wyśmienitą grę aktorską - Cranford, jak i wiele brytyjskich produkcji, zebrało prawdziwie królewską obsadę. Nawet aktorów drugo- czy trzecioplanowych uważny widz rozpozna z jednej z poprzednich ról. Oprócz wymienionej już Judy Dench czy Eileen Atkins, pojawiają się tu Michael Gambon, Greg Wise, Lesley Manville czy Andrew Buchan, z kolei w swoistym epilogu - Powrocie do Cranford  - występują także Jonathan Pryce, Michelle Dockery, Rory Kinnear i wreszcie, absolutnie uroczy, Tom Hiddleston. Aktorzy nie zawodzą, zarówno sławy, jak i ci mniej znani - postaci współgrają ze sobą, kreacje aktorskie stworzyły ludzi z krwi i kości. Wierzymy im, nie istnieją dla nas tylko na papierze; co ważniejsze, wierzymy w nich. Pragniemy pomyślności właściwie dla każdej postaci, mimo ich licznych przywar czy grzeszków - tak po ludzku. A przede wszystkim marzymy, by móc znaleźć swoje Cranford. Nie jako stałe miejsce zamieszkania, raczej jako ostoję, którą możemy odwiedzić w chwili słabości i znaleźć ukojenie w jej atmosferze, a gdzie dobra, czarna herbata i ciepło przyjaciół stanowi uniwersalne remedium.


Kto nie znalazł swego Cranford, zawsze może spróbować jako pocieszenie Toma Hiddlestona. Aktor, zarówno jak i serial,  w 100% brytyjski